poniedziałek, 29 września 2014

Sary Chelek

Faktycznie poranek następnego dnia przywitał mnie błękitnym niebem.
Zebrałem się szybko i postanowiłem wyruszyć w kierunku jeziora.
Miejscowi jednak mówili że nie można tam się rozbijać - bo to Park Narodowy. Spotkałem jednego z miejscowych, który powiedział że idzie tam dziś i żebym poszedł z nim. Na początku nie chciałem z nikim iść, jednak ten nalegał - powiedział że przeprowadzi mnie ścieżką dookoła bramki z biletami.
Po drodze spotkałem jakiegoś innego mieszkańca z którym próbowałem się dogadać co do samochodu- wolałem podjechać kawałek w górę, jednak memu towarzyszowi jakoś to nie odpowiadało, zaczął nawet jakoś wygrażać drugiemu człowiekowi z którym rozmawiałem.
Zbytnio też mi to nie pasowało, jednak przechodziliśmy obok jego domu, miałem zaczekać chwilę i razem poszliśmy dalej. Przeszliśmy przez jakiś las, dalej już była droga wzdłuż strumienia. Zatrzymywałem się od czasu do czasu żeby zrobić jakieś zdjęcie, pyzatym stan mojej nogi nie był w  takim stanie żeby biec za kimś. Uświadamiałem go żeby lepiej sam szedł, a ja pójdę własnym tempem. Potem jakoś doszło do mnie że chyba próbuję być mym przewodnikiem, mimo to że nawet o to jego nie prosiłem, zostałem w tyle i przestałem zwracać uwagę na jego poganiania, zresztą z jakiego powodu mógłby mi mówić że muszę iść szybciej.
W pewnym momencie całkowicie go zignorowałem , podziękowałem i wyszedłem na drogę. W końcu nie musiałem nikomu dotrzymywać kroku i nie musiałem gadać jeśli nie miałem ochoty.
Sam nie wiem jak mogłem dać się wkręcić w coś w co w ogóle nie miałem ochoty.
Resztę drogi szedłem sam na spokojnie. Przy drodze rosły setki jabłonek i orzechów włoskich.
Co krok roznosił się zapach dojrzałych owoców. Czasem podnosiłem kilka zdziczałych, ale całkiem słodkich jabłek, brałem kilka gryzów, i szedłem dalej.
Przejechały 2 samochody jednak nie mieli wolnych miejsc.
Dopiero po jakichś 10 km przyjechał 3 samochód który mnie zabrał na górę, całe szczęście bo droga pod górę okazała się długa i kręta.
Razem podjechaliśmy pod samo jezioro do zamkniętej już restauracji. Dróżka za nią prowadziła na niewielki pomost przy brzegu krystalicznie szmaragdowego jeziora. Wysokie kolorowe góry odbijały się w nieruchomej tafli wody. Na dnie było widać stare konary wielkich drzew zatopione w toni. Całość wyglądała naprawdę bajkowo. Usiedliśmy na końcu pomostu, oczywiście pojawiła się wódka i zagrycha - lepjoszka. Jako zapojkę ktoś wziął  butelkę wody z jeziora. Oczywiście zaczęliśmy gadkę o wszystkim i o niczym popijając kirgiską wódeczkę. Czas leciał szybko słoneczko grzało, wiatr delikatnie chłodził , a ptaki dookoła ćwierkały.
Zaraz potem przejechaliśmy kawałek dalej w inne miejsce nad jeziorem - także urocz. Tu brzeg schodził łagodniej do wody, choć woda za ciepła nie była znaleźli się amatorzy kąpieli.
Był jakiś Niemiec z rodziną, byli i Kirgizi którzy przyjechali z daleka.
Spodobało mi się i to miejsce. Moi koledzy z samochodu stwierdzili że muszą już wracać, ja postanowiłem jeszcze zostać, godzina młoda, stały jeszcze 2 samochody- może się jeszcze z kimś na dół zabiorę, jesli nie to 17 km też dam rady przejść. Szkoda było wracać, za piękna okolica, i można było chwilę jeszcze posiedzieć.
Ulokowałem się nad brzegiem , ludzi dookoła ubyło, słońce grzało, aż głupio było nie skorzystać i nie zanurzyć się choć na chwilę w wodzie.
Ściągnąłem ubranie- woda nie była jakaś lodowata , doszedłem do pasa, dalej nie chciało mi się już zanurzać, ale zostałem zdopingowany przez miejscową panią na brzegu żebym się cały zanurzył. Więc odparłem żeby wchodziła także do wody- nie ma stroju odpowiedziała - wchodź bez stroju, mi nie przeszkadza - a ona na to jakby nikogo więcej oprócz mnie nie było, to by weszła - wiec ja na to - to możemy poczekać ;-) . I tak nawiązałem kolejna znajomość z miejscowymi. Potem oczywiście wspólne zdjęcia nad brzegiem i rozmowy, zazwyczaj o mnie dlaczego sam, itp.
No i kolejni musieli jechać. Dalej przeszedłem się sam wzdłuż kawałka brzegu. Nieopodal był niewielkie zabudowania ośrodka wypoczynkowego, już zamkniętego o tej porze roku. Ale było wystarczająco dużo miejsca żeby się rozbić namiotem i wydaje mi się że nie było by z tym problemu. Nieopodal pasły się krowy. Zerwałem sobie jabłko, odpocząłem chwilę wpatrując się w szmaragdowe jezioro otoczone zboczami gór o umalowanymi jesiennymi kolorami.
Nie bez powodu Sary-Chelek znaczy "żółte wiadro" gdy nadchodzi późniejsza jesień dookoła mieniał się żółte i złote liście drzew.
Zacząłem schodzić w dół dolnego jeziorka połączonego krótkim potokiem. Tu także było malowniczo - Dookoła setki jabłoni a pod nimi miliony jabłek, dalej płytki potok rozlewał się szeroko wpadając do dolnego jeziora. Po środku potoku mała wysepka z 3 mogiłami. Usiadłem tu by zjeść posiłek, pokręciłem się po okolicy. Później spotkałem 3 osobową rodzinkę z która zabrałem się na dół, zbliżał się już wieczór. Zatrzymaliśmy się jeszcze w lesie by nazbierać orzechów - w całej okolicy unosił się ich aromat . Potem w dół do wioski.
Kolejny dzień poświęciłem na zwiedzanie okolicy wioski, wspiąłem się na pobliskie wzgórze i obserwowałem życie miasteczka, robiłem zdjęcia i po prostu odpoczywałem. Wieczorem zaczęli schodzić mieszkańcy z lasów z workami orzechów - całe rodziny z koniami i osiołkami, małe dzieci i dorośli. Widać że zaczęły się zbiory orzechów - ich ręce były czarne od obierania z łupinek.
Na chwilę przysiadła się do mnie matka z córką - przyniosły drzewo z lasu. Po prostu siedzieliśmy tak w ciszy oni obok mnie i patrzyliśmy się na wioskę - mała rzecz a cieszy.
I tak nastał wieczór i koniec pewnego etapu mojej podróży.





























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz