piątek, 5 września 2014

Kirgiska gościnność.

Sam jeszcze nie wiem jak w to uwierzyć.
Trzeci dzień w Kirgistanie miał być zwykłym dniem przeznaczonym na przejazd do Tadżykistanu.
O 6 rano została zamówiona taxówka na lotnisko. Oczywiście się spóźniała , i już miałem brać pierwszą lepszą z ulicy za większe pieniądze. Jednak w ostatnim momencie podjechał zamówiony samochód. Zamiast 300 somów zapłaciłem 500 - co i tak jest całkiem niezła ceną . Zazwyczaj biorą 1000. Przy wejściu do budynku obowiązkowe prześwietlanie bagażu - i pierwszy problem: "U was jeść gas w ruksakie. Atkrywaj". No tak, dzień wcześniej kupiłem gaz żeby mieć na czym zagotować wodę w górach.
No i zaczęła się gadka: "kak budu kuszać biez wady, ja w gory jedu". 
Jakoś udało mi się uprosić żebym zostawił butlę w plecaku. Pierwsze schody pokonane. Byłem 1,5 godziny wcześniej, myślałem że będę musiał dopłacać za plecak. Jednak poszedł bez problemu.
Sam lot trwał niecałe 45 minut, zmorzył mnie sen i już prawie zasypiałem kiedy poczułem uderzenie podwozia o płytę lotniska. Byliśmy na miejscu.
Nasze bagaże podjechały po około 20 minutach na pakach zwykłych samochodów dostawczych.
W Osz także długo nie zabawiłem, jedynie wymieniłem pieniądze, kupiłem coś do jedzenia i do picia. Próbowałem znaleźć jakiś transport do Murghab w Tadżykistanie, lub nawet do Sary-Tasch pod granicą. Jednak dla jednego turysty ceny za wynajem samochodu są za wysokie. 5000 somów czyli jakieś 56 funtów.
Tak jak myślałem trzeba było iść na wylotówkę z Osz w stronę granicy.
Wiele osób mnie zatrzymywało i pytało: skąd, dokąd? Ciągle ta sama gadka. W końcu zatrzymał się  jakiś samochód którym podjechałem dalej za miasto, niewiele , ale zawsze to coś. Zaraz kolejny - rozklekotane audi. Małżeństwo z Biszkeku jechało do miejscowości oddalonej około 100 km od Osz. Zaraz zaczęliśmy rozmowę i targowanie za ile mnie podwiozą. Z kolejnym każdym kilometrem było coraz przyjemniej. W końcu kierowca zaproponował mi żebym został u nich na noc w domu w którym się wychowywał. Z początku chciałem jechać dalej, jednak ciągle nalegał. W końcu się zgodziłem żeby zostać u nich na noc choć jeszcze była wczesna godzina . Zajechaliśmy do małej mieściny Gulczo odwiedzić jego starych znajomych ze szkoły. Najpierw do kolegi, który podarował mu z zakładu w którym pracuje, beczkę benzyny - wylądowała na miejscu pasażera. Kolega zaprosi nas także na piwo do pobliskiego magazinu.
Dalej zjechaliśmy na mniejsza drogę i po kolei odwiedziliśmy chyba ze 3 czy 4 domy. W każdym nas częstowano piwem, kumysem, lepioszkami i innymi domowymi wyrobami. W każdym też z domostw byłem atrakcją i za każdym razem opowiadali skąd jestem i gdzie mnie znaleźli.
W końcu dojechaliśmy do ich rodzinnej miejscowości. Mała wioska w dolinie rzeki otoczona czerwono-złotymi górami. Na stokach pasły się stada koni, czasem krów i owiec. Nad granią wznosił się Księżyc w pierwszej kwadrze. Sielankowy krajobraz. Zaraz przy sklepie także zaczęły się rozmowy i zapraszanie po kolei do znajomych. Moi gospodarze przygotowali mi pokój do spania i mogłem się wykąpać. Miejscowi zbierali się na ulicy rozmawiali i pili piwo ze starym znajomym którego dawno nie widzieli. Ja sam byłem dla nich atrakcją, robiliśmy wspólne zdjęcia i przyprowadzili też konie których oczywiście mogłem dosiąść. Nieopodal odbywał się wieczorny udój klaczy. Sam ich właściciel zabrał mnie nad rzekę by pokazać jak to się robi. Przyznam że widziałem pierwszy raz w życiu jak się doi klacz. Robiło się już ciemno wróciłem do swych gospodarzy na kolację. Ale też szybką bo już trzeba było iść w gości do innych. Tak byliśmy goszczeni aż do 10 w nocy. W każdym z domów siedzieliśmy po turecku na matach, na środku leżał obrus na którym wyłożone było jedzenie: kumys, lepjoszki, masło domowej roboty, kajmak, miody i drzemy, sałatki z cebulą i papryką w małych miseczkach do tego jedna czy dwie łyżeczki którymi wszyscy sie dzielili - zresztą wszystko było domowej roboty, jedynie piwo i wódka kupiona w sklepie.
Przed każdym posiłkiem i po odmawiany był koran.
Nawet w najśmielszych marzeniach nie sądziłem że mi się coś takiego przydarzy.
Aż szkoda było wyjeżdżać następnego ranka. Załatwili mi także samochód którym mnie podwieziono do głównej drogi do Sary-Tasz.
Zaraz złapałem stopa za 200 somów - ciężarówkę która jechała do Chin. Po drodze przejechaliśmy 2 przełęcze. Samochód jadąc pod górę czasem ledwo co podjeżdżał stromymi serpentynami. Czasem prawie na środku drogi rozkraczone stały samochody które zepsuły się podczas ciężkiego podjazdu. Raz nawet stała do połowy już rozkręcona  ciężarówka która zostanie już tam na wieczność.
W Sary Tasz spotkałem kilkoro rowerzystów którzy już podróżowali od 3 miesięcy z Istambułu do Tajlandi.
Zrobiłem małe zakupy i znów ruszyłem w stronę granicy Tadżyckiej, jednak od około 15 do 19 nic nie udało mi się zatrzymać, jedynie miejscowe samochody które podwiozły kilka kilometrów. Jechały także 2 terenówki które jednak były zajęte. Przeszedłem posterunek Kirgiskiej służby granicznej i udało mi się podejść jeszcze kilka kilometrów. Jednak dalej droga zaczęła piąć się w górę na przełęcz, zaszło już słońce i rozbiłem się przy rzece na wysokości ok 3600m. Noc pod gwiazdami, świeci księżyc w oddali szumi rzeka, czasem słychać krople deszczu padające na tropik namiotu - jak to niewiele do szczęścia potrzeba. Około 21 widziałem światła samochodu który pojechał w stronę Tadżykistanu - więc jest może jakaś szansa. Do granicy pozostało ok 12 km. Może jutro będę miał więcej szczęścia i uda mi się dojechać do Murghab w Tadżykistanie. 

























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz