niedziela, 14 września 2014

Trekking przez Vrang Pass.

Tego dnia wstałem wcześnie, o 8 już byłem gotowy do drogi. Oddałem klucz od pokoju i ruszyłem polnymi dróżkami pomiędzy poletkami ze zbożem. Ścieżka zaczęła piąć się pod górę, początkowo tą samą drogą co do kamiennej stupy. Potem odbiła w bok i szło się w górę. Jak na początek byłem strasznie zmęczony, na pewno od ciężkiego plecaka w którym mam jedzenie na 10 dni. Jakoś powoli mi szło nabieranie wysokości. W końcu doszedłem do 3265m , na płaskiej powierzchni stała jakaś kamienna zniszczona budowla, a dookoła strome urwisko, rozejrzałem się dookoła, ścieżka którą powinienem iść znajdowała się przy rzece 200 metrów niżej. No to pierwsza wpadka. Powoli zacząłem schodzić po stromym zboczu, z każdym krokiem osuwały się kamienie. Prawdę mówiąc to.zacząłem się bać, że zlecę z ciężkim plecakiem w dół. Nie było to przyjemne zejście. Musiałem uważnie obserwować gdzie stawiam nogę , ale i tak za każdym razem zjeżdżałem w dół z kamieniami, ważne tylko było żeby utrzymać równowagę i się nie przewrócić. Piasek, kamienie i skały osuwały się pod butem. Gdyby nie kijki na pewno nie dał bym rady zejść. Po pól godziny w końcu stanąłem bezpiecznie przy rzece, tylko z kilkoma zadrapaniami.
Tu ścieżka była przyjemna, musiałem nadrobić 200 metrów. Ogólnie to straciłem ok1,5 godziny.
Dalej droga pięła się pod górę. Minąłem źródełko z mineralną wodą. Czasem ścieżka się gubiła pod usypiskami kamieni. Tu też nie było łatwo przejść, stok był pod takim kątem że najmniejszy ruch sprawiał że wszystko osuwało się w dół. Całe szczęście były tylko takie 2 miejsca. Potem już było łatwiej, wyszedłem na bardziej płaski teren pokryty wielkimi głazami. Zrobiłem sobie odpoczynek, gdy zwijałem się zauważyłem że nie mam sandałów które miałem przyczepione z tyłu plecaka. Kolejna wpadka. Wracać i szukać, czy pogodzić się z losem. Dopiero co podszedłem pod stromą ścianę, a co jeśli je gdzieś zgubiłem zaraz przy rzece gdzie robiłem odpoczynek po zejściu ze stromego zbocza. Zostawiłem plecak, tutaj i tak raczej ludzie nie będzie. Wziąłem kijki i szybko ruszyłem po swoich śladach. Przez głowę przelatywały różne myśli, to tylko sandały, ale będzie problem jak trzeba będzie przejść rzekę na bosaka. Nie uszedłem 50 metrów gdy na ścieżce ujrzałem leżące zguby. Po raz kolejny podziękowałem swojemu aniołowi, tym razem dokładniej je przyczepiłem do plecaka, sprawdziłem czy wszystko jest gotowe i dalej ruszyłem gubiącą się czasem ścieżką.
Znalazłem fajne miejsce na nocleg, ale było jeszcze za wcześnie. W zwęglonych pozostałościach ogniska dostrzegłem opakowanie po dżemie owocowym - nasi tu byli i to chyba nie tak dawno ;-)
Poszedłem jeszcze około 2 godzin, ale byłem totalnie wymęczony. Na wysokości 3620 znalazłem kawałek płaskiej powierzchni i postanowiłem że tu zostaję. Niedaleko rzeka , w miarę odsłonięte miejsce od wiatru. Umyłem się w lodowatej wodzie, ale o całej kąpieli nie było mowy, cóż przez kilka dni będę miał dzień dziecka ;-)
Na kolację przyrządziłem sobie liofilizat z z dosypką suszonych warzyw, mięsa i odrobiny kuskusa - tak żeby było więcej.
Choć jeszcze wczesna pora ległem w śpiworze. Może jutro będzie lepszy dzień i uda mi się podejść wyżej.
Drugi dzień trekingu bez żadnych większych przygód. Mozolne podchodzenie w górę. Kilka razy ścieżka biegła przez osuwające się piargi. Przy każdym kroku noga osuwała się razem z piaskiem i kamieniami. Nie było to miłe doświadczenie, a adrenalina wzrastała. Po około 8 godzinach nocleg na ok. 4600m. Gdy słońce chowa się za górami o 17 zaczyna robić się przeraźliwie zimno.
Obejrzałem podejście pod przełęcz, nie widać żadnej ścieżki, tylko piargi. Pozostało mi do podejścia ponad 400 metrów, ale jeśli będą tam same osuwające się piargi to łatwo nie będzie.
Cóż, okaże się jutro.
Leżę już w swoim namiocie Zephyros 1 - dość fajna i obszerna konstrukcja, przydało by się żeby był lżejszy, waży ok 1400g , ale przynajmniej nie był drogi, w wyprzedaży kosztował 80 F. Powoli robi się ciemno, czasem wiatr szarpie tropikiem, w oddali słychać trzaski pękającego lodowca. Chyba pora spać.
Słońce oświetliło namiot dopiero przed 8. Wcześniej stał w cieniu gór. Woda pozamarzała, namiot od środka był pokryty szronem
W drogę ruszyłem ok 8.30. Mozolne podchodzenie pod przełęcz. Tak jak się spodziewałem nie było żadnej ścieżki. Trzeba było samemu wynajdywać drogę na osuwiskach. Kilka razy było naprawdę niewesoło gdy ledwo utrzymywałem równowagę na osuwających się kamieniach. W końcu o 10.24 stanąłem na przełęczy 5067 metrów. Trochę wiało więc założyłem więcej ciuchów. Podczas wejścia było dość ciepło i dopiero na wysokości ok 4800 założyłem cienki polar, wcześniej szedłem w samej koszulce.
Na przełęczy były ślady butów , dość świeże z przed kilku dni może.
Po zrobieniu kilku fotek, postanowiłem jeszcze wejść na pobliską górę.
Droga zajęła mi 40 minut i jak się nie mylę ok11.30 stałem już na szczycie. Według googlemaps bezimienna góra ma 5160. Mój wysokościomierz skalibrowany z wysokością przełęczy pokazywał na szczycie 5265 m i faktycznie jakbym wszedł dodatkowe 200m. GPS pokazywał jeszcze inna wysokość, ale na przełęczy także wskazania były zaniżone o ok 100 metrów. Tak czy inaczej, to był mój kolejny rekord, niewiele, ale ciągle w górę ;-)
Ze szczytu roztaczał się widok na pobliskie pasma gór , jak i także Hindukusz w Afganistanie. Prawie na wyciągnięcie ręki stały 6-o tysięczniki, między innymi Pik Marxa i Engelsa. W dole ciągnął się lodowiec.
Zaraz potem zacząłem schodzić. Zbocze z drugiej strony przełęczy pokrywał śnieg, szybciej się schodziło. Droga w dół była łatwiejsza, oprócz jednego miejsca, gdzie się zagubiłem i wyszedłem prosto na strome zbocze pokryte twardym śniegiem. Niby niewysoko ok 20-30 metrów, jednak zjazd mógł się kiepsko skończyć. Musiałem przetrawersować jakieś 10 metrów wbijając buty w twardy śnieg, niby tylko10 metrów, ale to był dotychczas jeden z najniebezpieczniejszych momentów trasy. Dalej już mniej extremalnie, trasa wzdłuż strumienia po trawiastych łąkach. Aż nie chciało się iść dalej: słońce świeciło, szumiał potok, dookoła ośnieżone szczyty gór. W końcu dotarłem do kolejnego miejsca biwaku nad cicho szemrzącym strumieniem.



































2 komentarze:

  1. Na razie doczytałem do tego postu. Fajnie się czyta, szczególnie, kiedy się kojarzy tyle miejsc. Wcześniej wspominałeś, że optymalnym środkiem lokomocji na Jedwabny Szlak jest rower. Moim zdaniem tak nie do końca, z jednej strony umyka Ci wiele spotkań, z drugiej - jesteś w jakiś sposób niewolnikiem sprzętu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dzięki za dobre słowa.
    Oczywiście żaden sposób przemieszcza nie się nie jest idealny.
    Pieszo - możesz zajrzeć w każde miejsce i krok po kroku explorowac każdy metr drogi - jednak na przejście piechotą potrzeba dużo czasu i sił.
    Samochód - przemieszczasz się szybko i łatwo - jednak , albo musisz mieć własny samochód/wynajęty , albo go dzielić z kimś. Podróż samochodem to większe koszty , i nie zawsze wjedziesz tam gdzie chcesz.
    Rowerem - to tak pośrednio , szybciej niż pieszo, i taniej niż samochodem .
    jest jeszcze autostop - ale na to trzeba mieć także dużo czasu , no i czasem trzeba zapłacić.
    najlepsza opcja to chyba koniem ;)
    Oczywiscie każdy sposób ma swoje wady i zalety - zalezy czego się oczekuje i ile ma czasu i pieniędzy.
    W moim przypadku jak miałem na Tadżykistan trochę ponad 2 tygodnie - to na pieszo na pewno bym tego nie zrobił .

    OdpowiedzUsuń