środa, 2 grudnia 2015

Mont Everest.

12 dzień. Pobudka o 5 rano. Wczoraj zamówiłem śniadanie na 5.30, ale gospodarze oczywiście zaspali, więc ruszyłem przed 6 bez śniadania. Nie było bardzo ciemno. Księżyc oświetlał ciemności, a zaraz za pół godziny słońce zaczęło oświetlać szczyty.
Trasa do Gorak Shep na mapie wydawała się prosta i łatwa. Jednak w rzeczywistości przejście przez lodowiec wydłuża się znacznie.
Wejście na morenę boczną stanowi niezłe wyzwanie. Zwalisko wielkich głazów, kamieni, żwiru i piachu wznosi się na wysokość bloku. Czasem jest jakaś ścieżka wyznaczona przez poprzednich ludzi. Wejście na morenę to dopiero początek zabawy. Potem trzeba zejść na powierzchnię lodowca, który też jest pokryty wielkimi kamieniami. Trzeba lawirować pomiędzy głazami, podchodzić w górę i w dół. Trasa nie jest prosta, ciągle wije się przez szerokość całego lodowca, gdzieniegdzie wystaje błękitny lód, otwierają się szczeliny, płyną potoki. Tylko na mapie droga wygląda łatwo, w rzeczywistości trzeba przeznaczyć 3 razy więcej czasu niż się początkowo zakłada.
O wypadek też nie trudno, luźno leżące kamienie które łatwo się obsuwają spod butów.
Ze stromych zboczy często odpadają kamienie. Dlatego czasem niektóre odcinki lepiej przechodzić wcześnie rano zanim słońce rozpuści wiążący lód.
Około 7.15 doszedłem do Gorak Shep.  Zjadłem szybkie śniadanie i zacząłem się wspinać na Kala Patthar. Zajęło mi to około 1.5 godziny na niższy wierzchołek. Potem wszedłem na główny 5648m.  Kolejny rekord wysokości. Dookoła piękne widoki. Miedzy innymi na lodowiec Klubu i schowany z tyłu Mont Everest. Wszystkie szczyty na wyciągnięcie ręki. Jeszcze kilka miesięcy temu nie przypuszczałem że będę na Dachu Świata. Jak widać warto marzyć i realizować marzenia, nigdy nie jest za późno. Na górze spędziłem prawie 2 godziny. Siedziałem, obserwowałem otaczające krajobrazy. Upajałem się widokami,  przysłuchiwałem dźwiękom lodowców. Co raz było słychać trzask i huk pękającego lodu. Czasem delikatny śpiew lodowca roznosił się po okolicy.
Dalej chciałem przejść do Everest Base Campu. Choć teraz nie ma żadnego tam obozu, chciałem zobaczyć jak wygląda miejsce gdzie przygotowują się wyprawy na najwyższy szczyt.
Zszedłem trochę inna drogą, tak by skrócić drogę. Trasa nie była łatwa, musiałem schodzić  moreną innego lodowca, czasem długo się zastanawiałem jak zejść żeby nie spowodować odsunięcie się lawiny kamieni.
W końcu dotarłem do trasy do BC i po niedługim czasie zszedłem na lodowiec Khumbu gdzie znajduje się baza. Przeszedłem po wielkich kawałach błękitnego lodu przysypanego szarym pyłem i kamieniami. Całkiem fajne nowe odczucie - jak spacer po innej planecie.
Plan na dziś wykonany, teraz pozostało mi wrócić do Lobuche.
Byłem już nieźle zmęczony taka wyrypą, a droga niemiłosiernie się dłużyła, ok 15 byłem już z powrotem,  to i tak 3 godziny wcześniej niż zakładałem.













Brak komentarzy:

Prześlij komentarz